Traf chciał, że tego dnia, kiedy Julll wspomniała swoją babcię, przechadzałem się po wąskich, wysoko-sklepionych korytarzach, wśród ślicznie dygających licealistek Ubranych w granatowe sukienki z marynarskimi kołnierzami.
Żeby się tam znaleźć wystarczyło tylko zboczyć z drogi E 30 kilka kilometrów, a dojeżdżało się do kraju tęsknot Cypriana Kamila:
Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
Podnoszą z ziemi przez uszanowanie
Dla darów Nieba...
Tęskno mi, Panie...
Do kraju tego, gdzie winą jest dużą
Popsować gniazdo na gruszy bocianie,
Bo wszystkim służą...
Tęskno mi, Panie...
Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony
Są - jak odwieczne Chrystusa wyznanie:
"Bądź pochwalony!"
Tęskno mi, Panie...
Zadziwiająco magiczne to miejsce w dzisiejszej Polsce. Spokojne i wyciszone, z zegarami odmierzającymi czas w swoim tempie. A jako, że nadarza się okazja (100 lecie), to okolicznościowo wystukam.
1 września 1908 roku w pałacu Lubomirskich w Szymanowie rozpoczął się pierwszy rok szkolny. Siostry Niepokalanki, bo o nich tu mowa, trafiły tu z Jazłowca na Podolu, korzystając z błędu, zagorzałego rusyfikatora, ministra Piotra Stołypina. Sam Stołypin, starał się potem usilnie swój błąd naprawić. Ale nie z siostrami takie numery.
W czasie I wojny w pałacu mieścił szpital polowy, wiec zajęcia trzeba było na kilka miesięcy zawiesić. Po odzyskaniu niepodległości, wbrew pozorom, idylli nie było. Szkoła walczyć musiała o akceptację swych metod wychowawczych, nie zawsze zgodnych z ministerialnymi wytycznymi. O dziwo, np. nauczanie języków obcych u sióstr było ponadnormatywne.
Nastała okupacja. A nawet wtedy, pod zmienionym szyldem na szkołę handlową, działalność wychowawcza trwała. Kilkadziesiąt dziewcząt pochodzenia żydowskiego, jedynie dzięki siostrom przetrwało ten czas.
Można sobie wyobrazić, odwagę, charakter i oddanie Niepokalanek, kiedy podczas wizytacji niemieckich władz oświatowych, za klauzurą ukrywały się uczennice o szczególnie semickich rysach.
W 1946 roku wraz z wysiedleniem Polaków z Podola, do Szymanowa trafiła figura Matki Boskiej Jazłowieckiej. Od tego czasu, miejsce to stało się sanktuarium 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich. Można się o tym przekonać oglądając ułańskie lance, buńczuk oraz ordery Virtuti Militari pobłyskujące jako wota, w przyszkolnej kaplicy.
Stalinizm, szkoła jako niszowa przetrwała stosunkowo dobrze. Zmuszana była jedynie, tak jak i później, do corocznego występowania o przyznanie praw wynikających ze statusu szkoły publicznej. To trzymanie w niepewności wartości matur, było tylko małą acz uciążliwą, psychologiczną batalią komunistów z siostrami. Ale jak Stołypin nie dał im rady, to jak mógł dać radę na wpółpiśmienny aparatczyk?
Zastanawiam się, co by się stało, gdyby Galopujący Major podążając z rodzinnego Łowicza do naszej postnowoczesnej stolicy, skręcił kiedyś te kilka kilometrów w prawo. Na chwilę. Gdzie zostałby podjęty według nadal obowiązującej staropolskiej formuły; „gość dom, Bóg dom”. Gdzie przy kawie i domowych ciasteczkach wsłuchałby się w najprzeróżniejsze historie. Opowiadane w ciepłej, czasami wesołej, rodzinnej atmosferze. W te ważne i poważne, i te, pozornie, mniej. Jak rozważania siostry zakrystianki, która na noc nieopatrznie zostawiła otwarte drzwi do piwnicy; Wstać i przemykając w ciemnościach, zamknąć je sama, czy pilnowanie powierzyć Panu Jezusowi?