Kiedy w roku 1803 młody asesor rządowy Ernest Teodor Amadeus Hoffman rozpoczynał urzędniczą karierę w Warszawie, nikt nie spodziewał się, jakie to będzie miało skutki.
Zgodnie z edyktem cesarskim wszyscy poddani posiadać musieli nazwiska. A jako że Żydzi, w ogromnej swej większości, używali patronymików, powołano komisję, która ten stan rzeczy miała zmienić. Na jej czele stanął wszechstronnie uzdolniony, o nieograniczonej wyobraźni birbant i hulaka Hoffman.
Szczęście mieli ci, którym wymyślał nazwiska w dobrym nastroju; wtedy już na pokolenia zostali statecznymi, Goldbergami, Goldfingerami czy Finkelsteinami. Gorzej było, gdy Ernest przeżywał katusze „dnia po” lub ogarniała go zwykła głupawka; wówczas stawali się Ochsenschwanz’ami - Wołowymiogonami, Kanalgeruch’ami - Kanałowymizapachami, Wanzenknicker’ami - Pluskwianymisknerami.
Dziś, na Wall street mają swe biura, dostają Noble, tworzą światową kulturę i nie zdają sobie sprawy, że swe słynne nazwiska zawdzięczają warszawskiemu radcy municypalnemu.
Po dwustu latach znów spotykać można się z panem Hoffmanem. Tym razem na scenie Teatru Wielkiego.. Bowiem wczoraj miały swą warszawską premierę „Opowieści Hoffmana”Jacques’a Offenbacha. Tym razem w inscenizacji Harrego Kupfera – wybitnego niemieckiego(!)* twórcy operowego.
Treścią ich są perypetie miłosne romantycznego bon vivant’a, opowiadane w norymberskiej knajpie. Niestety, anachronicznie- dotyczące tylko miłości do kobiet. Ale zainteresowane mniejszości informuję, że w spektaklu pojawiają się też dwie barwne i seksowne drag queens.
Konstrukcja całości jest offenbachowską zabawą.
Każda historia opowiedziana jest w innej konwencji. Pierwsza to lekka opera francuska, druga - włoskie belcanto, a trzecia w formie niemieckiego romantyzmu. Wszystko tworzy niezwykle urokliwą całość.
Według mego gustu trochę miejscami przeinscenizowaną (ale, cóż-signum temporis). Nie ma, co narzekać.
Zwłaszcza jak się ma do czynienia z -jak zwykle- doskonałą oprawą muzyczną w wykonaniu naszej orkiestry ( tym razem pod Tomaszem Bugajem) wspomaganą przez teatralny chór.A już prawdziwą perłą spektaklu jest młoda amerykańska śpiewaczka Georgia Jarman. Fantastyczna zarówno wokalnie jak i aktorsko. Doskonała w roli Olimpii a i nie gorsza jako Antonia. Na szczególną uwagę zasługuje Claudio Otelii w partiach Coppeliusa, kapitana Depertutto i dr. Miracle’a. Wyrazisty i szalony.
Występujący w roli Hoffmana; Richard Troxell również wywiązał się ze swego arcytrudnego zadania znakomicie.
Czasami, gdy polecam któryś ze spektakli operowych, słyszę: „eee ! Ja tam nie lubię opery”. Po moim; „a na czym byłeś/aś?” Zazwyczaj zapada niezręczna cisza.
Dzisiaj wszystkim polecam „Opowieści Hoffmana”. Szczerze i z czystym sumieniem – a nie jako autokratyczno- snobistyczna ciotka kulturalna. To jest jazda obowiązkowa!!!
I ręczę, że -jak to się mówi- ręce same złożą się do oklasków; po arii Olimpii, barcaroli: „belle nuit”(hi!hi!hi!),po chóralnym menuecie czy tercecie z IV aktu.
A jeśli nie, to w razie czego, nie zapadnie już taka niezręczna cisza., bo doskonale będziecie się orientowali czego nie lubicie.
* (!) - tyczy maniery inscenizacyjnej, a nie jest w najmniejszym stopniu przejawem jakichkolwiek uprzedzeń autora.